
Joanna Bielec o odwadze bycia sobą, gdy wszystko wokół mówi: „nie pasujesz”.
„Czarna owca” — to określenie, które słyszymy często. Niestety, niemal zawsze niesie ze sobą negatywny ładunek: ktoś sprawiający trudności w rodzinie, ktoś, komu się nie udało, kto przynosi wstyd. Często to także osoba niezrozumiana, odrzucona, wykluczona.
Ale… czy to naprawdę musi znaczyć coś złego?
Zauważam, że wiele z tego, co kiedyś było silne, cenne i naturalne, zostało zniekształcone lub zniszczone. Tak jak kiedyś oczerniono zielarki i mądre kobiety, nazywając je czarownicami i odbierając im głos, tak dziś oczernia się tych, którzy nie pasują do schematu — czarne owce. To temat-rzeka, który bardzo mnie porusza.
Ostatnio kuzynka powiedziała mi coś niezwykłego: że będąc w Irlandii, zauważyła, iż w każdym stadzie owiec zawsze znajduje się jedna czarna. To naturalna część całości. I tak samo jest z nami — z Tobą, ze mną, z każdą czarną owcą. Jesteśmy potrzebne. Niezbędne.
Czarna owca to nie problem. To jednorożec. To ktoś wyjątkowy. Ktoś, kto ma dostęp do tego, czego inni jeszcze nie widzą ani nie czują. To często osoba wysoko wrażliwa, buntująca się wobec systemu, zasad bez serca, przekonań bez korzeni. Taka… współczesna wiedźma — czyli ta, która widzi.
To właśnie czarne owce wyciągają na światło dzienne „trupy z szafy” — tajemnice, traumy, schematy, które ciągną się przez pokolenia. U mnie w rodzinie schematem okazało się wykluczenie. Odkryłam, że jestem już trzecim pokoleniem, w którym siostra została odrzucona. I wierzę, że stawiając temu czoła, pracując z tym i nie wypierając swojej mocy jako czarnej owcy, mogę ten cykl przerwać. Zatrzymać. Uzdrawiać. I bardzo bym chciała, żeby tak właśnie się stało.
Od zawsze czułam się „inna”. Czasami wręcz podejrzewałam, że moi rodzice to nie moi rodzice – jak to możliwe, że tak bardzo się różnimy? Bycie inną było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Ale na szczęście był ktoś z tej samej gliny co ja. Mój dziadek Karczewski… on był „mój” całkowicie. Uśmiecham się do siebie, kiedy to wspominam. 🙂
Byłam małą dziewczynką, która tworzyła własne wioski, miała „starszych braci”, mnóstwo „cioć”. Dziś wiem dlaczego – ale to temat na inną opowieść. Wciągałam ludzi w zabawę, dumnie nosiłam dwóję, którą katechetka rysowała mi na czole za „niewygodne pytania” na religii. Wierzyłam, że świat to coś więcej niż tylko ludzie. Że są wróżki, skrzaty (do dziś ich szukam po lasach!). Marzyłam, żebyśmy jako ludzie byli całością.
I taką właśnie mnie – całą – akceptował tylko mój dziadek.
Po drodze zdobyłam wiele łatek:
- dziwna,
- za wrażliwa,
- egoistka,
- ofiara,
- za mało empatyczna… ale też „za bardzo”,
- pokrzywdzona.
Na bank – inna niż reszta.
Latami próbowałam się dostosować. Zasłużyć. Zrobić wszystko, by ktoś zobaczył mnie prawdziwą. Ale ta „prawdziwa ja” – wraz z moją złością (wtedy nieuświadomioną, bo przecież grzeczne dziewczynki się nie złoszczą) – została gdzieś we mnie schowana. Moje światło zostało obudowane, żeby przypadkiem nikogo nie raziło.
Cierpiałam.
I mój syn cierpiał razem ze mną.
Bo jak dziecko ma rozkwitać, kiedy matka się blokuje?
Znasz to uczucie?
Gabor Maté mówi, że mamy dwa wyjścia:
- Opuścić tych, którzy nas zatrzymują,
- Albo… zostać z nimi – i zostawić siebie.
Obie drogi są trudne i bolesne. Ale tylko jedna z nich prowadzi do prawdziwego szczęścia.
Tylko ta pierwsza pozwala nam naprawdę poznać siebie, zrzucić zbroję, którą przez lata nosiliśmy, by przetrwać. I dojść do momentu, kiedy z całą świadomością możemy powiedzieć:
“To ja. To Ty. Jesteśmy najważniejsi.”
To jest ten moment, kiedy wszystko zaczyna się zmieniać.
Czasem ludzie – nawet ci najbliżsi – odchodzą. I trudno im się dziwić. Są w innym miejscu. Może to jeszcze nie ich czas, by zobaczyć to, co Ty im pokazujesz. Nie każdy ma odwagę uzdrawiać swoje rany.
Dla niektórych to, co robisz, to śmierć przyjętych zasad. Dla Ciebie – narodziny.
I choć boli, jesteś tą osobą, która może przerwać pokoleniowy łańcuch.
Dla siebie.
Dla dzieci.
Dla tych, którzy dopiero przyjdą na świat.
Dziś widzę, ile zyskałam.
Mam przepiękną relację z moim synem (nie zawsze tak było).
Widzę, że jemu też zrobiło się lżej w życiu.
Widzę siebie. I to jest mój ogromny zasób – również w pracy terapeutycznej.
Czuję radość tych wykluczonych – bo ten temat żyje w moim rodzie.
Biorę tę swoją czarną owcę w ramiona i dziękuję jej – za dostęp do wszystkich emocji, nawet tych mniej miłych. Za złość. Za inność. Bo ona jest piękna i sprawcza.
Dzięki niej jestem kompletna.
I nawet jeśli czasem się pogubię – wiem już, jak wrócić.
Bo czarna owca to nie zniszczenie — to początek zmiany.
To ta, która burzy stary, skostniały porządek.
To ta, która nazywa rzeczy po imieniu, nawet jeśli są niewygodne.
To ta, która otwiera przestrzeń na coś nowego, bardziej prawdziwego.
Nie jestem problemem.
Jestem odpowiedzią.
Jestem Czarną Owcą — i jestem z tego dumna.
Joanna Bielec
